• recenzja

    Stacey Halls [ Pani England ]

    Tytuł: Pani England

    Autor: Stacey Halls

    Gatunek: Historyczna

    Ilość stron: 368

    Ocena: 6/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Już na wstępie powiem, że mam ciężki orzech do zgryzienia i sama nie wiem, jaką ocenę wystawić tej książce. Z jednej strony jest to stanowczo dobra powieść, z tajemnicą w tle i odrobiną mroku, która przedstawia nie tylko obraz rodziny nieidealnej, ale także kulisy pracy niani w epoce edwardiańskiej. Z drugiej za to – przedzierałam się przez styl i akcję, niczym przez chaszcze malin, podróż przez chruśniak z nadzieją na intrygujące wydarzenia. Nie jestem zwolenniczką bardzo szybkiej akcji, nawet preferuję książki, które “dzieją się” powoli, ale… ale po kolei. Chciałabym przedstawić mój punkt widzenia, nie odstraszając osób, które mają szansę naprawdę zatracić się w “Pani England”. To zupełnie subiektywne odczucia, które, być może, są wyjątkiem potwierdzającym regułę.

    Kiedy zabieram się za książkę, mam nadzieję na: po pierwsze ciekawe postacie, po drugie, wciągającą akcję. W “Pani England” dostałam tajemnicę i intrygujące realia, ale te dwie pierwsze rzeczy zagubiły mi się gdzieś po drodze, a chruśniak, w miarę czytania, rodził coraz mniej malin, a coraz więcej krzaczorów i ostrych gałęzi.

    Główna bohaterka, niania May, została przedstawiona w sposób, który mnie trochę odstraszył. Niania, po skończonej szkole opieki nad dziećmi, która miała także ją przygotować do życia, nie wie nic na temat geografii, historii, kultury, nie zna nazw ważnych miejsc i jest zupełnie zahukaną, biedną, nieśmiałą i wystraszoną dziewczyną, która godzi się iść do pubu, by potem uciec z niego, nie mówiąc nic towarzyszkom, praktycznie bez powodu, by wracać po nocy przez las, sama – a przecież szkoła niań, do której chodziła May była elitarna! Spodziewałabym się, że wychowanki są światowe, mają pojęcie o wielu rzeczach. A niania May… niania May wydaje się bardziej potrzebować opieki niż jej wychowankowie. Tak niezdecydowanej dziewczyny nie można z miejsca polubić, a przynajmniej ja nie potrafię – nie potrafię się z nią utożsamić ani jej kibicować.

    Książka raz wciąga, a raz niemożliwie się dłuży. Opisy zabaw z dziećmi, gotowania dla nich wody, ubierania – te momenty były dla mnie szczególnie trudne. Wydaje mi się, że książka miała stopniować napięcie, ale biorąc pod uwagę, że nie polubiłam głównej bohaterki, przedzieranie się przez pola i zagony jej dnia powszedniego, było niczym obrywanie w twarz gałęziami wspomnianego chruśniaka. Czasem malina spadała na dłoń, w postaci nadejścia tytułowej pani England (która była zdecydowanie najciekawszą postacią) lub tajemniczego (bo niemożliwego do rozgryzienia) pana Englanda, ale zostawała upuszczona pod nogi i rozgniatana stopą niani May.

    Są to w zasadzie dwie rzeczy. Dwie rzeczy to nie jest dużo, ale na tyle utrudniały mi wciągnięcie sie w lekturę, że walory książki, takie jak intrygująca tajemnica lub bardzo dobre ostatnie rozdziały, a także ciekawe miejsce i czas akcji, niknęły gdzieś, w lesie. Jednak jestem pewna – a liczne pozytywne recenzje to potwierdzają – książka znajdzie odbiorców mniej okrutnych dla niani May, które ja polubią, a także prozę jej życia codziennego. Uważam, że sam pomysł na powieść jest bardzo dobry, ale czegoś zabrakło… czegoś, co sprawiłoby, że utonęłabym w malinach, nie w liściach i korzeniach.

  • recenzja

    Marcin Mortka [ Morza Wszeteczne ]

    Tytuł: Morza Wszeteczne

    Autor: Marcin Mortka

    Gatunek: Fantasy

    Ilość stron: 432

    Ocena: 7/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Gdy jeszcze byłam młodą dziewoją, kochałam opowieści o piratach. Uwielbiałam warstwę historyczną – która nijak się miała do romantycznego, podkolorowanego łotra morskiego występującego w filmach. Kochałam też te filmy, które miały pewien hollywoodzki urok. Żeby przypomnieć sobie dobre czasy młodości, zdecydowałam się na “Morza wszeteczne” Marcina Mortki, który zebrał u mnie już jedną dobrą notę – za “Nie ma tego złego”.

    Powieść jest kwintesencją tego, co w piratach było brudne i złe, przedstawione w taki sposób, że stoimy po ich stronie (a nie powinniśmy). Już samo to zasługuje na pochwałę – piraci Mortki to okropne dranie, które tylko kradną, zabijają, chędożą i przeklinają – ale są także zabawni, a ich prostota powoduje wiele okazji dla humoru sytuacyjnego. “Morza wszeteczne” wydają się parodią, pastiszem powieści awanturniczej. I jako taka zdecydowanie się sprawdza. Niepoważna, odrobinę groteskowa, wulgarna i niecodzienna – tak określiłabym książkę Mortki.

    Sam świat przedstawiony jest dość prosty. Nie mamy dużego wglądu w kulturę państw, z którymi mierzy się kapitan Roland. Mamy za to dużo generalizacji i tak zwanych “cech narodowych”. Tak więc Orrhianie wszyscy są sknerami, którzy własną matkę by sprzedali za cebulę (bez wyjątków), a Visslandczycy są specjalistami od niekorzystnych ofert handlowych (także wszyscy). Jest to dość zabawne, jednak na dłuższą metę, nużące. Religia wokół Mórz Wszetecznych i na nich jest także prosta – anioły i demony, toczące wieczną walkę dobra ze złem. Z chęcią dowiedziałabym się odrobinę więcej jak to wszystko działa, ale wydaje mi się, że tak, jak wojna demonów i aniołów jest motywem przewodnim naszej zgrai piratów, to znów, tak, jak w “Nie ma tego złego”, autor postawił na zabawne i dobrze zarysowane postacie, których mimo licznych wad nie da się nie polubić.

    Styl Mortki lubię. Jest dosadny, w tej książce dodatkowo zyskał na ostrości, ponieważ… to piraci. Niewykształceni, prości przestępcy, który myślą tylko o paru rzeczach, w tym większość związana jest z potrzebami ciała. I to mi się właśnie podobało, że piraci Mortki nie mówią pięknym językiem, nie są bohaterami, ale potrafią dobrze refować żagle, wiedzą jak dokonać abordażu i może boją się biblioteki, ale wroga nigdy w życiu. Brutalne, dzielne chłopy. Dobrzy kompani i zabójcze bestie w jednym.

    Jak już jesteśmy przy refowaniu żagli… nie jestem specjalistką w dziedzinie żeglarstwa, a przeczytałam, że autor interesuje się statkami i żeglugą. Książce dobrze by zrobiły przypisy, objaśniające, co znaczy dane słowo w języku marynarzy. Bo sprawdzanie online, podczas gdy w książce toczy się bitwa na śmierć i życie nie kusi, a bardziej przeszkadza. Część ze słów znałam z innej książki Mortki (“Płonący Union Jack”), ale też nie wszystkie. Jakiś leksykon na końcu książki, może?

    Powieść jest lekka, zabawna, może zbytnio spieszy się akcją, ale na pewno nie można zarzucić jej nużącej treści. Dla czytelników, którzy lubią pastisz, nie boją się natłoku wulgaryzmów i lubią klimaty morskie. Dla osób, które nie oczekują wybitnej literatury, ale lubią się pośmiać. A także dla tych, którzy lubią zżyć się z postaciami bardziej niż ze światem – dla tych, którzy kochają odrobinę brutalności, leczonej szybko sympatią do bohaterów. Bo bohaterów Mortka potrafi pisać.

  • recenzja

    Tamsyn Muir [ Gideon z Dziewiątego ]

    Tytuł: Gideon z Dziewiątego

    Autor: Tamsyn Muir

    Gatunek: Science-fiction, fantasy

    Ilość stron: 534

    Ocena: 10/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Nekromanci w kosmosie? Mieszanka fantasy i science-fiction z zagadką “kto zabił” w tle? Jestem zawsze gotowa na tego typu dziwne pomysły, poza tym, miałam pewne przeczucie, że książka spodoba mi się. Nie miałam nawet tych wątpliwości, które zwykle oplatają czytelnika, gdy na scenę wkracza specyficzna i oryginalna powieść, po której nie wiadomo czego się spodziewać.

    I działo się! Działo się na tyle dużo, że książka znalazła się na szczycie stosu ulubionych, a postacie zostaną prawdopodobnie ze mną na bardzo długo.

    Dom Dziewiąty to tradycja. Dom Dziewiąty to także rozkład i murszejące suche kości i śmierć na starcze zapalenie płuc. Gideon, mimowolna członkini Domu Dziewiątego, z którym walczy od urodzenia, zostaje zaprzęgnięta przez jego Wielebną Córkę do wyjątkowo paskudnej pracy – mam jej pomóc stać się nieśmiertelną ręką cesarza nieumarłych, a droga ku temu wiedzie przez nie mniej od Domu Dziewiątego zmurszałe komnaty Domu Pierwszego, a w międzyczasie wykrwawianie się w zamkniętych laboratoriach, kopanie leżących członków innych Domów i rozwiązywanie zagadki kryminalnej.

    “Gideon z Dziewiątego” to na tyle specyficzna powieść, że nie mogę jej każdemu polecić. Zdaję sobie sprawę, że aby polubić styl autorki i sposób przedstawienia postaci, trzeba mieć nastrój na coś ironicznego i sążnistego, a ludzie którzy lubią lekki i przyjemny styl, w ogóle mogą rzucić książką o ścianę. Powieść zdecydowanie nie jest napisana lekkim stylem, trzeba się skupić, by zrozumieć niuanse i akcję, trzeba się w ten tekst wgryźć. Jest także naszpikowana ironią i sarkazmem, a postacie są ciężkie jak wór kartofli.

    I właśnie dlatego tak ta książka mi się podoba. Jest skomplikowana. Jest niecodzienna. Jest unikalna, z bardzo dobrym pomysłem na świat i system magii. Jest niczym sen pokręconego naukowca, który objawia mu coraz to nowe sposoby na ożywienie swoich marzeń. Nie jest przy tym ani trochę groteskowa, raczej naszpikowana tajemnicami i zagadkami, które bardzo trudno samemu rozwiązać.

    Relacja głównych bohaterek nie dostaje co prawda do famy, która przedstawiała ją jako niezwykłą reprezentację środowiska LGBT+, ale jest soczysta, odważna i nasycona nienawiścią łamaną przez sympatię. Obie dziewczyny nie wiedzą, jak okazać rodzącą się między nimi przyjaźń, bo przez całe życie były wrogami – dopiero niebezpieczeństwo, któremu wspólnie stawiają czoła, pozwala na dostrzeżenie swoich zalet i powolne zabicie niechęci, która sięga jeszcze czasów dziecięcych. Ten wątek został według mnie bardzo dobrze przedstawiony, a czytelnik naprawdę czuje ich wzajemną antypatię, przeradzającą się później w uczucie.

    Język, którym posługują się postacią wydaje się młodzieżowy, prześmiewczy i potoczny, w zadziornym stylu. Jednak nie uważam, że powieść jest typową młodzieżówką. Jest tu naprawdę sporo rzeczy, które zdecydowanie cechują powieści dla starszego czytelnika, i nie są to wcale sceny erotyczne czy wyjątkowo brutalne. To takie moje prywatne odczucie, które towarzyszyło mi podczas lektury.

    “Gideon z Dziewiątego” to – jak już wspomniałam – nie jest książka dla każdego, ale jeśli spodoba wam się pierwszy rozdział, jeśli polubicie styl, postacie i specyficzną aurę unosząca się nad tekstem, to mam dobrą wiadomość… dalej jest jeszcze lepiej.

  • recenzja

    Kiran Millwood Hargrave [ Dziewczynka z atramentu i gwiazd ]

    Tytuł: Dziewczynka z atramentu i gwiazd

    Autor: Kiran Millwood Hargrave

    Gatunek: Fantasy, dziecięca

    Ilość stron: 272

    Ocena: 6/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Wyspa Moya kiedyś dryfowała po oceanie, niczym samotny statek. Kiedyś. Mówią, że pod wyspą znajdują się korytarze ognia, którymi włada pan krwawych wilków, demon Yote. Ile jest w tym prawdy, nikt nie wie. Czy to bajka czy jednak mit? Czy można sporządzić mapę, która się zmienia po wpływem wody? I czy odwaga małej dziewczynki może ocalić wyspę przed gniewnym bóstwem?

    Debiutancka powieść Kiran Hargrave zabiera nas na środek oceanu, gdzie na samotnej wyspie mieszka Isabella. Córka kartografa, także kocha mapy i potrafi je kreślić z zafascynowaniem dziecka oglądającego cud. Wierzy tez w stare legendy o bohaterce, która powstrzymała złego ducha przed zniszczeniem wyspy – chciałaby być taka jak ona i nie zdaje sobie sprawy, że sama będzie miała szansę sprawdzić się w podobnej misji i dokonać… niemożliwego. Jednak straci tyle, ile zyska i już nic nie będzie takie samo.

    Książka jest – co muszę z żalem stwierdzić – bardzo nierówna. Widać, że to debiut i ciąży nad nią jego klątwa. Początek wydaje się fascynujący, by potem stracić tempo. Momentami podróż Isabelli nuży, a styl staje się toporny i ciężki do przebrnięcia, by potem znów wrócić na właściwe tory. Jest to o tyle smutne, że książka zdecydowanie miała potencjał – tajemnicze mapy, krwiożercze piekielne ogary, demony i mistyczny klimat samej przygody, która ma w sobie coś magicznego. Jednak ten potencjał nie został do końca wykorzystany – nie mówię, że w całości, ponieważ w podróży dziewczynki są interesujące miejsca. Jak powiedziałam, akcja jest nierówna – nudzimy się, przeskakujemy do czegoś bardziej intrygującego, by potem znów wkroczyć w nużące opisy.

    Sam pomysł na książkę jest niewątpliwie świetny. Mamy motyw mitu, z którym musi się rozprawić zafascynowana nim dziewczynka, mamy złego, który gnębi wyspę i któremu należy się kara, mamy poświęcenie i mamy odwagę. Jest to na tyle ujmujące, że jeśli przymknąć oko na niektóre rozwlekłe i toporne miejsca, można cieszyć się opowiedzianą historią. Muszę przyznać, że rzadko zdarza się, żebym przymykała oko na warsztat autora ze względu na pomysły i klimat – tutaj tak się stało.

    Zastanawiam się poniekąd dla jakiego przedziału wiekowego jest ta książką. Jest tu dużo brutalności, krwi i okrucieństwa, które dla małego dziecka mogą okazać się zbyt obrazowe. Jednocześnie co poniektóre partie książki są bardzo infantylne, a trzynastoletnie dziewczynki czasami zachowują się jak o wiele młodsze dzieci. Ten fakt sprawia, że dzieci mogą się przerazić, a nastolatkowie mogą się nudzić lub zniechęcone rzucić książką w kąt.

    “Dziewczynka z atramentu i gwiazd” jest książką pełną wykluczających sie wzajemnie sprzeczności, jednak ma urok i ma magię. Wydaje mi się, że jest wszystkim po trochu. I dlatego nie żałuję, że ją zakupiłam i zamierzam przeczytać także inne książki autorki – by zobaczyć, czy to tylko klątwa debiutu i czy udało jej sie utrzymać tą magię, którą zdecydowanie jej pióro posiada.

  • recenzja

    Sophie Anderson [Zaczarowany zamek ]

    Tytuł: Zaczarowany zamek

    Autor: Sophie Anderson

    Gatunek: Fantasy, dziecięca

    Ilość stron: 384

    Ocena: 8/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Dzisiaj był dzień pod znakiem Nowego. Po raz pierwszy przeczytałam mangę – i po raz pierwszy w moim dorosłym życiu sięgnęłam po książkę dla dzieci. Czasami dobrze wyjść ze strefy komfortu i przekonać się, że strach ma wielkie oczy, a do tej pory omijane tematy lśnią innym, lecz nie mniej jasnym światłem.

    “Zaczarowany zamek” jest magiczną, zachwycającą, czystą, lekką i co najważniejsze mądrą książką. Mimo nawiązania do treści “Ruslana i Ludmiły” Puszkina, nie jest to na nowo opowiedziana baśń, lecz raczej mrugnięcie okiem do tych, którzy Puszkina znają. Jednak nie trzeba znać “Ruslana i Ludmiły”, by czerpać radość z lektury – to świeża i niezwykle bajkowa historia, która, skierowana do młodego czytelnika uczy i bawi – a i dorosły znajdzie w niej pozytywne przesłanie i oderwie się od szarej rzeczywistości.

    Już od pierwszych stron książka czaruje. Zapach wypieków i mleka z przyprawami Babusi, tajemne kopuły i szukanie dróg do nich; ulotne i tajemnicze, sprawiają, że czujemy się jak z kotem i kocem podczas siarczystego mrozu. Jest to magia ciepła i swojska, jakbyśmy dotknęli własnego dzieciństwa. Gdy zaś wkraczamy wraz z bohaterką do magicznej krainy, wszystko zaczyna być możliwe – od rusałek z wodorostami na twarzy, po rybne duszki pływające w trawie i ogniste chochliki przemykające przez spaloną ziemię.

    Autorka nie wymyśliła stworzeń zamieszkujących magiczną krainę. Wszystkie stwory pochodzą ze słowiańskiego bestiariusza – wiły, domowiki, rusałki, leszy; moja słowiańska dusza nie mogła ukryć uśmiechu. Powieści tej daleko do słowiańskich przypowieści, które zwykle są mroczne i dość brutalne, jednak słowiańskość została tu wykorzystana w czysty, ciepły sposób i być może zachęci młodych do odkrywania słowiańskich legend i podań.

    Wraz z główną bohaterką, Olią, ratujemy zamek przed zniszczeniem, a w międzyczasie poznajemy wartość prawdziwej przyjaźni, uczymy się na własnych błędach i przebaczamy. Sophie Anderson przekazuje ważne dla empatycznego rozwoju młodego człowieka nauki, ale w sposób nienachalny i bardzo wyważony. Młody może też się dowiedzieć, że czasami warto zrezygnować z czegoś, by nie skrzywdzić innych. W czasach wszechobecnego konsumpcjonizmu, myślę, że sporo osób mogłoby wynieść coś z tej historii.

    Pomijając jednak wartości, o których książka mówi i które przekazuje, jest to przede wszystkim piękna i lekka niczym wiosenna bryza bajka. Udajmy się wraz z Olią przeszukać kopuły starego zamku, spotkajmy lisiego duszka i zaczarowanego kota i oddajmy olbrzymowi jego ciało. Tutaj, w Krainie Zakazanej Magii wszystko jest niczym i nic jest wszystkim. Stańmy sie na chwilę dziećmi. Uwierzmy w magię. Bo wiara jest najsilniejszym z uczuć. Zwłaszcza wiara w siebie.

  • recenzja

    Leandro Pinto [ Nawiedziciel Mroku ]

    Tytuł: Nawiedziciel Mroku

    Autor: Leandro Pinto

    Gatunek: Horror

    Ilość stron: 146

    Ocena: 9/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Proza Lovecrafta zawsze należała do moich ulubionych powieści i opowiadań grozy. To, jak budował napięcie, jak opisywał niewyobrażalną grozę – było w tym coś mistycznego i niebezpiecznego, coś starego i niewypowiedzianego. Tak więc, pełna nadziei i z duszą na ramieniu (bo jakżeby inaczej) udałam się wraz z “Nawiedzicielem mroku” na wyprawę do Kościoła na Federal Hill, by zmierzyć się z Nyarlathotephem lub zostać jego ofiarą.

    Mechanika gry jest niezwykle prosta. Czytamy paragraf na jednej stronie, by, po wybraniu odpowiedniej drogi, przenieść się na inną stronę, aż do kulminacji. Jeśli lubimy rzucać kostką, możemy to uczynić, jednak nie jest to konieczne, można z łatwością wybierać drogę samemu, ciesząc się duszną i odbierająca odwagę, gotycką atmosferą. Atmosfera jest tu najważniejszym elementem i jest niezwykle klimatyczna – czułam się rzeczywiście osaczona podczas podróży przez podziemia kościoła, a gdy nadchodziła śmierć, była ona groteskowa i szczegółowo opisana – jednak nie obrzydliwa, w żadnym razie. Było to doświadczenie czysto… lovecraftowskie. Autor gry zadbał o wszystkie szczegóły, by stopniować napięcie i pokazać starych bogów w całej ich oślizgłej i przerażającej chwale.

    Jest naprawdę wiele dróg, którymi możemy pójść. Możemy wylądować w zakładzie dla obłąkanych, lub zginąć na wiele różnych sposobów. Możemy wrócić jak niepyszni do domu, a nawet spotkać samego Lovecrafta i udać się z nim na poszukiwanie artefaktów. Jest sporo fabuły w tej krótkiej książce, i zabawa zajęła mi dużą część dnia, ponieważ, motywowana unikalna atmosferą, chciałam przejść wszystkie ścieżki. Moja pierwsza droga zaprowadziła mnie do złowrogiego zgonu. Jednak parę razy odniosłam względny sukces – względny, bo nie można pokonać bogów.

    Za pierwszym razem szłam przed siebie praktycznie ufając intuicji – moja intuicja stanowczo nie jest kompatybilna ze starymi bóstwami – lub jest aż nazbyt kompatybilna z ich morderczymi skłonnościami. Dlatego zalecam dobry namysł i poważne zastanowienie się nad potencjalnym wyborem. Choć w zasadzie urok tej gry polega na poznaniu wszystkich możliwych zakończeń – a o wiele więcej jest zabawy, gdy nasz wybór spotyka się z oporem i coś idzie nie tak. Zwłaszcza, że opisy bóstw i zgonów należą do najlepszych paragrafów tej gry.

    Taki właśnie jest “Nawiedziciel mroku” – niesamowicie klimatyczny, mroczny i duszny, w doskonały sposób oddaje naturę utworów Lovecrafta i składa hołd jego wyobraźni. Jest tu wszystko, czego miłośnik gotyckiego horroru mógłby zapragnąć. Na pewno sięgnę po pozostałe pozycje z serii “Choose Cthulhu”. Mam nadzieję na więcej makabrycznych szczegółów i więcej bliskich spotkań z bóstwami sprzed wieków, czyhającymi na świat i na tę marną drobinę, jaką jest człowiek.

    Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

  • recenzja

    Nagabe [ Dziewczynka w Krainie Przeklętych: Siúil, a Rún #1 ]

    Tytuł: Dziewczynka w Krainie Przeklętych: Siúil, a Rún #1

    Autor: Nagabe

    Gatunek: Fantasy, horror, komiks

    Ilość stron: 180

    Ocena: 9/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Zazwyczaj nie czytam mang. Nigdy nie potrafiłam przekonać sie do tej specyficznej kreski. Jednak zostałam uwiedziona okładką “Dziewczynki w krainie przeklętych” – mroczną, tajemniczą i wcale nie taką charakterystyczną dla mangi. Tak, okładkowa stroka siedząca we mnie zaprowadziła mnie na manowce… które okazały się urzekające, wzruszające i tak inne od wszystkiego co do tej pory czytałam.

    Fabuła komiksu jest dość prosta, ale to nie w skomplikowanej fabule leży siła tej mangi. Raczej w tym, jak została narysowana i jaki przekaz oferuje.

    Autorską kreskę cechuje minimalizm, ale wyjątkowo plastyczny i ekspresyjny. Ma moc przekazywania emocji, pokazania co igra w duszy bohaterów, idealnie odwzorowuje dziecięcą niewinność i nadzieję, a także smutek, rezygnację, strach. Emocje krążą wokół czytelnika, by w kluczowych momentach ścisnąć za serce zimnymi palcami wzruszenia. I tylko dlatego, że rzadko płaczę, nie uroniłam łzy nad niesprawiedliwością świata i nas tym głębokim żalem i niepokojem, który gnie Mistrza do ziemi, niczym wiatr przygniatający trzcinę podczas wichury.

    Sama historia jest dosyć tajemnicza – otrzymujemy wizję świata ludzi i krainy wygnanych, których dotyk może sprowadzić klątwę na zwykłego człowieka. Dlatego ludzie prześladują przeklętych, zabijając ich bezlitośnie, ze strachu i bardzo często ignorancji. Wśród przeklętych zaś znalazła schronienie zwyczajna, radosna i pełna nadziei mała dziewczynka. Jednak dla ludzi, tych przerażonych i ślepych na prawdę ludzi, ona już jest skażona, więc na nią też trzeba polować, zabić.

    Ostatnie kadry mangi są mocnym cliffhangerem – zostajemy zawieszeni pomiędzy dwoma możliwymi scenariuszami. Prawdopodobnie ma nas to zachęcić do natychmiastowego kupna kolejnego tomu – po tak wzruszającej części pierwszej, naładowanej zarówno pozytywnymi i negatywnymi emocjami, po prostu trzeba dowiedzieć się, co stało się z dziewczynką.

    Całość ma dość nostalgiczny i przytłaczający klimat, jednak w najlepszym jego wydaniu. Ten komiks po prostu trzeba było tak narysować i opowiedzieć. Jest to piękna i poruszająca historią, która mną zawładnęła; powoli i nieustępliwie. By pod koniec zostawić mnie z bijącym szybko sercem i praktycznie twardą kulą w gardle.

    Ponieważ to japoński komiks, czyta się go od tyłu i od prawej do lewej. Odrobina inności w mandze opowiadającej także o byciu innym. Nie zamierzone, ale dla polskiego czytelnika jakże znaczące.

  • recenzja

    Anne Rice [ Sługa Kości ]

    Tytuł: Sługa Kości

    Autor: Anne Rice

    Gatunek: Powieść psychologiczna, teologiczna

    Ilość stron: 432

    Ocena: 5/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Ania Ryż jest bardzo specyficzną autorką i albo się ją kocha, albo nie znosi. Jej opisy, jej styl, jej światopogląd, który dodaje jako bonusową wisienkę do swoich książek – na to trzeba albo mieć nastrój, albo kochać miłością dozgonną. Ja dryfuję gdzieś tak pomiędzy (i jestem zapewne jednym z wyjątków potwierdzających regułę). Uwielbiam Annę i jej pióro, ale nie przymykam oczu na wady jej książek i sposobu w jaki prezentuje swoje postacie.

    “Sługa kości” też dryfuje sobie radośnie pomiędzy. Pomiędzy perłami Ani, takimi jak “Wywiad z wampirem” czy “Wampir Lestat” a druzgocącym nadzieję “Krwawym kantykiem”. Jest to bowiem powieść średnia, ani zła, ani wybitna. Dla fanów Anne pozycja do przeczytania, dla przeciwników stylu autorki prawdopodobnie nie do zdzierżenia.

    Tytułowy Sługa Kości ma na imię Azriel i jest duchem mocy, czyli takim babilońskim dżinnem z lampy, który służy panom, ale sam jest związany swoimi kośćmi, a ten kto je posiada, ma prawo Azrielowi rozkazywać. Oczywiście, jedynie wtedy, gdy Azriel polubi swojego pana, bo jeśli nie zapałają do siebie sympatią, duch może śmiałka zniszczyć i wrócić do swoich kości. Ten oto Azriel opowiada pewnemu człowiekowi historię swojego życia, od Babilonu, przez Grecję, aż po czasy współczesne. Wiem, że Ania lubiła tę formę, można się jej dopatrzyć wielokrotnie w Wampirzych Kronikach.

    Babilońska część opowieści to odrobina groteski zmieszana z wizją Anne dotyczącą bóstw i wiary, a także wariacja na temat podboju Babilonu przez perskiego władcę Cyrusa. Groteska jest naprawdę groteskowa, a pomysły Ani dość odważne pod względem historycznym, jednak dobrze sie to czyta. Jest w tym urok, urok kwiecistego stylu Anne, który pląsa sobie radośnie pomiędzy kartami powieści.

    Później, gdy Azriel staje się już duchem (aniołem, demonem, sam nie wie), poznajemy jego pierwszego mistrza i nauki jakie mu ofiarowuje. Znów poznajemy ancyną wizję świata duchowego, która jest nie mniej odważna teologicznie niż jej historyczne pomysły. Wciąż dobrze się czyta, tak do połowy książka jest bardzo dobra i ma się nadzieję, że będzie taka do końca.

    Niestety, czasy współczesne i wejście w temat sekt kuleje tak pod względem literackim, jak i pod względem ilości prawd objawionych, które Anne nam serwuje. Rozumiem, oczywiście, sam fakt sięgnięcia po tematykę kultów wszelakich jest ciekawy, wpływ proroków na masy, ich fałszywe objawienia i to jak mamią miliony, by zebrać także miliony, ale dolarów. Jednak Ania ma dość oryginalną wizję świata i ona właśnie, ta specyficzna idea starszej pani, która widzi wszystko przez odrobinę różowawe okulary, sprawia, że tematyka sekt niknie pod naporem rozwlekłych wynurzeń, z którymi w większości trudno mi się zgodzić.

    Postacie w “Słudze kości” są albo piękne i bogate, albo obrzydliwe i zdegenerowane. Takie dzielenie na czarne-białe jest typowe dla Ani. Ania uwielbia, gdy bohaterowie nie mają cielesnych skaz, są piękni niczym bóstwa. Hula sobie więc piękno i doskonałość, przeciwstawiona obrzydliwości i złu. I muszę przyznać, że nawet ja miałam ochotę czasem rzucić książką przez okno. A przecież jestem miłośniczką ancynego stylu. Kiedy doszłam do opisu włosów na głowie grubych niczym włosy łonowe, wyłączył mi się na chwilę mózg.

    “Sługa kości” to w takiej samej mierze powieść psychologiczno-teologiczno-historyczna, jak i kubełek, do którego autorka wlewa swoje poglądy. I to jest jej największa wada, bo ja nie lubię – i założę się, że większość z nas również – jak mi się wciska dziecko w plecy. I gdyby nie to, ta zgniatarka ideologiczna, powieść podobałyby mi się o wiele bardziej. Główny bohater – ciekawy. Pomysły – karkołomne lecz chwytliwe. Czego chcieć więcej.

    Myślę, że “Sługa kości” może spodobać się fanom Ani. Jeśli umieją przymykać oko i cieszyć się oryginalną historią, która tak – jest interesująca i ma duży potencjał. Jednak jeśli książki z Pocztu Wampirów Gotyckich nie przypadły wam do gustu, to tym bardziej nie spodoba się wam “Sługa kości” – ma wszystkie wady w/w plus dodatkowe i nie posiada niestety tego specyficznego czaru, magii, które były obecne w pierwszych kronikach Ani.

  • recenzja

    Aleksandra Seliga [ Matka ]

    Tytuł: Matka

    Autor: Aleksandra Seliga

    Gatunek: Fantasy historyczna

    Ilość stron: 448

    Ocena: 9/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Nie ukrywam – słowiańskość jest mi bardzo bliska, a dawne słowiańskie wierzenia związane są ze mną tak mocno, że już nie pamiętam, kiedy nie zaliczałam sie do grona wiedźm. Czytam książki o tej tematyce bardzo często – trafiają się lepsze, gorsze, ale i takie, które sprawiając, że czuję jak moc lasu płynie w moim żyłach, a Perun, Weles i Świętowit przemawiają do mnie z kart powieści. Stanowczo książki Aleksandry Seligi to literatura, która otwiera we mnie trzecie oko i pozwala poczuć więź z przodkami.

    Autorka w drugiej części Gołoborza pokusiła się o ciekawy i dość ryzykowny zabieg. Ryzykowny ze względu na to, jak zakończyła “Pannę”. Seliga, kończąc poprzednią część porządnym cliffhangerem, rzuca nas o trzysta lat w przód, by rozpocząć akcję zupełnie innymi postaciami. Jednak postacie te, jak szybko się okaże, mają ścisły związek z akcją “Panny” i nawet cliffhanger z poprzedniej części zostaje wyjaśniony.

    Brygida, którą Seliga zastępuje Nawojkę, jest do gruntu chrześcijańską damą. Dobrą żoną, kochającą matką, która daje się prowadzić za rękę przez całe swoje życie. Pozwala mężczyznom decydować o swoim losie bez mrugnięcia okiem. Jednak gdy przybywa na Łysą Górę, miejsce, które upodobały sobie czarownice i ich bogowie, zaczynają jej się otwierać oczy – na świat, na chrześcijaństwo, na swoją rolę w kole życia. Jednak nie tylko Brygida jest główną bohaterką powieści – jej córka, Barbara, także będzie miała coś do powiedzenia, a będzie to opowieść tak brutalna, jak i piękna,

    Aleksandra Seliga ma prawdziwy dar. Potrafi namalować słowem dawne wierzenia tak, jak utalentowany malarz za pomocą farb maluje tajemniczy fresk. Czytając “Matkę”, czujesz chłód murów klasztornych, zapach lasu i ogniska. Średniowiecze przedstawione przez autorkę, to nie tylko modlitwy, rządy mężczyzn, wieczna walka wielkich o władze i niepewność jutra. To także ukryte po domach duchy, ciepło matczynej miłości i dzikość starej wiary. Wszystko opisane jest z – ponieważ nie znajduję innego słowa – duszą. To dusza dawnych dni unosi się nad powieścią, piękną, bo pokazującą coś, czego już nie ma, a do czego serce rwie się niczym ptak pragnący wyrwać się z klatki.

    Seliga nie szczędzi historycznych mrugnięć okiem do czytelnika – w książce zamieszczone są prawdziwe wydarzenia, pieśni religijne, poematy, a niektóre postaci są inspirowane rzeczywistymi osobami – tak, jak na przykład Barbara i jej historia opierają się na prawdziwej rozbójniczce z Gór Świętokrzyskich, grasującej po traktach i lasach w XV wieku.

    Muszę przyznać, że druga część Gołoborza podoba mi się jeszcze bardziej niż pierwsza. “Panna” działa się odrobinę za szybko, podczas gdy “Matka” to niespieszna droga do celu, powolne odkrywanie tajemnic – tak Łysej Góry jak i własnego serca. Jest głębia w tej książce, poruszająca czułe struny. Myślę, że każda osoba związana w jakikolwiek sposób z dawnymi wierzeniami, ze słowiańskim dziedzictwem, też to poczuje, tę nić łącząca go poprzez “Matkę” z czasami przodków. I muszę powiedzieć, że czułam się tak po raz pierwszy, czytając powieść.

    Widzę teraz wyraźnie co autorka od początku zamierzała stworzyć i przedstawić za pomocą Gołoborza. I nie mogę doczekać się kolejnej części… która być może będzie miała tytuł “Starucha”… a być może nie. Wszystko w rękach Welesa, jego duchów… i wiedźm.

  • recenzja

    Lindsey Davis [ Srebrne świnki ]

    Tytuł: Srebrne świnki

    Autor: Lindsey Davis

    Gatunek: Kryminał historyczny

    Ilość stron: 446

    Ocena: 7/10

    Recenzja także na: nakanapie.pl

    Niezwykle rzadko czytam komedie kryminalne. Głównie dlatego, że do tej pory poczucie humoru autorów nie zgadzało się z moim, więc pozostał uraz, dociskany jeszcze kolejnymi nieudanymi spotkaniami z tym gatunkiem. Jednak kiedyś, w zamierzchłych czasach, udało mi się zobaczyć film na podstawie książek Davis i pozostawił u mnie nostalgiczny posmak intrygującego seansu. I oczywiście duży wpływ miał na sięgniecie po powieść starożytny Rzym. Jako historyczka, która zawsze kochała starożytność, postanowiłam skoczyć na głęboką wodę – albo popłynę, albo zostaną wyrzucona na brzeg z wodorostami w ustach.

    Pierwsze co mi się w rzuciło w oczy, to że Marek Dydiusz Falco to straszny kobieciarz, z gatunku tych, których obchodzę bardzo szerokim łukiem. Davis rozpoczęła akcję w stylu Raymonda Chandlera i jego klasycznego Marlowe’a. I tylko dlatego nie odłożyłam książki, choć miałam ochotę, bo nasz Dydiusz grał mi na nerwach niczym bębniarz na harfie. I bardzo dobrze zrobiłam, ponieważ Falco przestaje po pewnym czasie drażnić, humor okazuje się ironiczny i cięty niczym ostrze skalpela, intryga przyspiesza i staje się coraz to bardziej interesująca, a ja łapię się, w połowie książki, że tak naprawdę lubię Falco – to on sam nienawidzi siebie z pasją godną lepszej sprawy. A jego zapatrywania na życie, na kobiety, na Rzym i jego miejsce w nim weryfikują zdarzenia, które go spotykają i ludzie których spotyka on.

    Jak już wspomniałam, humor jest bardzo ironiczny, a ja właśnie taki lubię. Największe jego natężenie występuję jednak w pierwszej części powieści, później, jakby autorka uczyła się podczas pisania i zdecydowała się pójść w poważniejsze klimaty, zanurzamy się w cięższy nastrój, odrobinę ponury (zwłaszcza w Brytanii), by potem Davis znalazła złoty środek i połączyła humor i powagę w jedną, bardzo zgrabną całość. “Srebrne świnki” to debiut autorki i jak sama napisała w przedmowie, w pierwszej części serii o Falco było sporo niezręcznych zdań czy nieścisłości.

    Co mi się najbardziej podobało, to bardzo dobrze uchwycony klimat Rzymu. Czuje się te nasłonecznione, cuchnące uliczki. Można też odetchnąć w przewiewnym i lekko oświetlony atrium senatora. Możemy wdychać gorąco z pieców wraz z niewolnikami. A sam Rzym wydaje się żywy. Mimo, że Davis nigdy nie studiowała historii starożytnego Rzymu, to zrobiła dobry research i jakimś cudem tchnęła duszę w swoje opisy, które są jedną z mocnych stron powieści i nadają jej specyficznej atmosfery.

    Sama zagadka kryminalna przypomina odrobinę stare kryminały retro. Być może “Srebrne świnki” to książka, która powstałaby, gdyby ktoś zmieszał przygody Sherlocka Holmesa, dodała Marlowe’a, zabełtał panną Marple i poprószył złotem antyku. A może srebrem? W końcu świnki też były (przynajmniej w części) ze srebra.

    A czym były te tajemnicze srebrne świnki? I jak Falco wmieszał się w sprawę wagi państwowej? Być może to niedopowiedzenie zachęci was, by spróbować zmierzyć się z rzymskim detektywem i jego ostrym językiem. Nie gwarantuję, że nie będziecie czasami zgrzytać zębami. Mam nadzieję jednak, że obędzie się bez wypadania trzonowców, a Falco stanie sie waszym dobrym kumplem – tak, jak stał się moim.